Czerwiec i połowa lipca przeleciały niepostrzeżenie. Mało jeżdżę w teren, bo pogoda jest taka se. Zdarzają się dni bardzo ładne, ale ogólnie wciąż jest chłodno, około 10-12 stopni. W słoneczne dzionki taka temperatura jest w sam raz, ale jak wieje i leje - co w ostatnich tygodniach zdarza się często - to już mniej. Na szczęście historii zaległych mam na pęczki.
Dzisiaj sięgnę do tej studni bez dna, bo chcę wam pokazać dwa dość popularne miejsca na południowym brzegu mojego półwyspu. Zacznę od mniej obleganej osady Hellnar, o której wspominałam krótko w tym wpisie. Opowiadałam wtedy o małym kościółku i projekcie Kcymaerxthaere, dziś wdepniemy do kafejki i przejdziemy się w stronę położonego kilka kilometrów na zachód Arnarstapi.
Hellnar
Nie ma tu tłumów, bo większość wali od razu do Arnarstapi. Hellnar jest idealne dla tych, którzy lubią się w pędzie zwiedzania zatrzymać na chwilę. Tutaj można w spokoju popatrzeć na ciekawe formacje skalne, pójść na spacer przez pole lawy i zjeść skyrnik w kawiarni wtulonej w brzeg oceanu.
W ładny dzień najlepiej usiąść na zewnątrz. Te zdjęcia zrobiłam we wrześniu zeszłego roku - to był jeden z ostatnich, prawdziwie ciepłych dni przed zimą. W kafejce nie ma wielkiego wyboru, ale można zjeść skromne danie obiadowe lub coś słodkiego, a także napić się kawy.
Wzmocniwszy się można iść na spacer. Ścieżka zaczyna się tuż obok, a jej początkowy odcinek jest bardzo dobrze utrzymany. Wygląda lepiej niż większość islandzkich dróg ;)
Zostawiamy w tyle parking i kafejkę, która zdążyła się już mocno zapełnić.
Im dalej na zachód, tym ścieżka robi się węższa i wkrótce wkraczamy na wulkaniczne rumowisko.
Pomału wyłaniają się klify Arnarstapi. Można tam dotrzeć naszą ścieżką.
Widać turystów skupionych na punkcie widokowym.
Arnarstapi
Nie zdecydowałam się tamtego dnia na spacer do samego Arnarstapi, bo miałam jeszcze pewne plany co do samego Hellnar. Zdjęcia, które zobaczycie poniżej, zrobiłam podczas wcześniejszej wycieczki w sierpniu. Prawie rok temu :)
Senna niegdyś wioska dziś roi się od turystów. Malownicza i pięknie położona, ale też mocno wydeptana. Ogromnym plusem jest publiczna toaleta, z której chętnie korzystam podczas wypadów po okolicy.
Ludzi przyciągają klify, wzdłuż których ciągnie się wygodna ścieżka. Jest naprawdę pięknie, ale dla mnie to taki turystyczny fast food. Kwestia indywidualnych upodobań.
Lubię przyglądać się detalom, takim jak bazaltowe włókna poskręcane na różne sposoby. Wygląda to trochę tak, jakby się komuś wysypały klocki z pudełka. Wyobrażam sobie wtedy, jak w obłokach pary lawa wpada do oceanu, zwalnia i zastyga.
Bardzo ciekawe są też ogromne, skalne "studnie" oddalone o kilkadziesiąt metrów od brzegu. W dolnej części połączone są z oceanem, więc ich dno wypełnia woda, a niemal pionowe ściany zasiedlają tysiące ptaków. Ich zwielokrotniony echem krzyk ściąga widzów z okolicznych ścieżek.
Warto też przystanąć przy kamiennym pomniku poświęconym Bárðurowi, legendarnemu obrońcy półwyspu Snæfellsnes. Według sagi Bárður, urodzony ze związku kobiety i pół-tytana, przybył na Islandię z Norwegii około roku 900 n.e.
Jego matka o imieniu Mjöll miała piękną, jasną skórę. Do dzisiaj w języku islandzkim używa się słowa mjöll na określenie świeżo spadłego, puchatego śniegu.
Nie będę streszczać zawiłej i wypełnionej dziesiątkiem imion sagi, bo szczerze mówiąc prawie nic z niej nie pamiętam.
W lecie nie zrobiłam Bárðurowi portretu, bo cały czas ktoś się przy nim kręcił. Najlepiej odwiedzić go poza sezonem.
Arnarstapi w sezonie trochę mnie przytłacza, o wiele bardziej podoba mi się Hellnar. A jeszcze bardziej inne, prawie wcale nie odwiedzane zakątki. Nie dziwi mnie jednak, że większość turystów trafia w te najbardziej oczywiste miejsca. Podczas typowej objazdówki po Islandii, na półwysep Snæfellsnes przeznacza się zazwyczaj jeden dzień - jeśli w ogóle się go uwzględnia w planie podróży. Siłą rzeczy więc zalicza się najbardziej oczywiste punkty na mapie, ledwo się ocierając o nadzwyczajną atmosferę tego ziemskiego zakątka. Od prawie roku próbuję poznać go od mniej komercyjnej strony i wciąga mnie to coraz bardziej. Tego samego doświadczyłam w Krakowie - im głębiej wchodziłam w tkankę miasta eksplorując boczne uliczki, nieistotne zakątki i miejsca zupełnie zwyczajne, tym bardziej mnie fascynował. Tym mocniej go kochałam.
Słyszę czasem pytanie kiedy wracasz i nie wiem wtedy jak wytłumaczyć komuś, że ja właśnie wróciłam.