I Swapped Targets for Toddler Tattoos – And I Have Zero Regrets
Lately, life’s been running at full speed – like someone switched the gear from “barely surviving” to “hell yes, let’s do this.”
And you know what? I’m doing pretty damn well.
The kids are growing fast (faster than dough, and I’m avoiding yeast these days anyway).
Alex is doing great, and going back to our beloved speech therapist Ania felt like coming home – to someone who understands more than just syllables and sounds.
Battling aphasia isn’t easy, but neither are we. And the progress? So worth it.
Oskar – my future orthopedic technician – is getting used to the rhythm of high school. It’s a rollercoaster, of course (teenage emotions and all), but hey, storms build strong people, right?
Sara? Oh, she’s riding the hormone storm like a pro. Fiery, intense, sometimes a handful – but she’s the kind of kid you can count on when the world starts spinning.
And Wiko… well, Wiko is Wiko. Stubborn, clever, always trying to be the CEO of the family. And I love him for every determined stomp of his foot.
Adrian – my husband, my everyday hero – holds it down. Even on the bad days, he just keeps going.
Honestly, I don’t know how he hasn’t kicked me out yet, considering how often I walk into the house physically present but mentally juggling 19 to-do lists.
Still, he stays. He supports. He knows when to hug me and when to just give me space.
And for that – I’m endlessly grateful.
As for me? I’m transforming.
I left behind the world of sales targets, shift schedules, complaints and daily fire-fighting – aka my life as a Rossmann manager – and jumped headfirst into a world of crayon drawings, buttons stuck in playdough, and "Miss, can I go pee again?"
And while to some it might look like a step back – I know it was the biggest leap forward.
A leap into myself.
A life where I feel purpose, mission, and joy.
I’m learning, studying, and chasing inspiration – like at the “Closer to Preschool” conference, where I wasn’t just soaking up ideas but genuinely felt seen. Like I belonged. Like someone finally said, “You matter.”
I’m surrounded by amazing coworkers – women who look at me and say, “You have no idea how much you’re worth.”
And little by little, I’m starting to believe them.
Since January, I’ve also been shifting inward (and outward).
Better food. More movement. Fewer excuses.
I’ve lost over 10 kilos – and I’m not done yet. I already feel stronger, lighter, and more me.
Next stop: building muscle – physical and emotional.
Oh, and I went to Krakow recently – inspiring, beautiful, full of amazing people.
I felt honored to be invited.
To be seen.
To have someone say, “You have a voice. You bring value.”
That moment won’t leave me anytime soon.
Today I feel grateful.
For everything I have.
For the family that grounds me.
For the children that teach me patience and unconditional love.
For a husband who knows every dark corner of me and stays anyway.
And for myself – because I’m finally learning how to be kind to me.
And for all of you – women from work, from life, from the road – who believe in me, sometimes more than I believe in myself.
It’s not always an easy path.
But it’s mine.
And I’m walking it with my head held high – and a smirk on my face, because really, what’s life without a little sarcasm?
Zamieniłam targety na tatuaże z flamastra – i nie żałuję ani trochę
Ostatnio życie postanowiło wrzucić mnie na pełne obroty – jakby ktoś nagle zmienił bieg z „turlam się przez codzienność” na „lecę po swoje”. I wiecie co? Lecę całkiem nieźle.
Dzieciaki rosną jak na drożdżach (a nawet szybciej, bo bez drożdży to ja teraz staram się żyć). Alex radzi sobie wspaniale, a nasze powroty do kochanej pani logopedy Ani są jak powrót do domu – do kogoś, kto rozumie więcej niż tylko głoski i sylaby. Afazja nie odpuszcza łatwo, ale my też nie – i efekty są tego najlepszym dowodem.
Oskar – mój technik ortopeda in progress – oswaja się z rytmem szkoły średniej. Bywa burzliwie, czasem dramatycznie, ale przecież to właśnie z tych burz rodzą się silni ludzie.
Sara? Hormonalny rollercoaster, ale z niej taka dziewczyna, że jak trzeba przytulić, posprzątać albo uratować świat – można na nią liczyć.
A Wiko... No cóż. Wiko to Wiko. Kombinator, uparciuch, mały dyrektor świata. I kocham go za każdy jego uparty krok.
U Adriana – mojego męża, bohatera codzienności – stabilnie. A kiedy nie jest stabilnie, to i tak robi swoje. Choć czasem się zastanawiam, jakim cudem jeszcze mnie nie wystawił z walizką za drzwi, bo bywają dni, kiedy wchodzę do domu, ale myślami jestem w 19 różnych miejscach.
Ale trwa. I wspiera. I wie, kiedy trzeba mnie przytulić, a kiedy dać święty spokój. I za to jestem mu wdzięczna.
A ja? Ja się zmieniam.
Porzuciłam świat targetów, reklamacji, grafików i gonienia za obrotem – czyli moją codzienność jako menadżerki w Rossmannie – i wskoczyłam w świat dziecięcych rysunków, guzików wszytych w plastelinę i pytania „Proszę pani, a mogę jeszcze siku?”.
I choć dla niektórych to był krok w tył – ja wiem, że to był krok W SIEBIE.
W miejsce, gdzie czuję sens, misję i dumę.
Rozwijam się, studiuję, szukam wiedzy i inspiracji – jak na konferencji „Bliżej Przedszkola”, gdzie nie tylko chłonęłam jak gąbka, ale też czułam, że jestem we właściwym miejscu z właściwymi ludźmi. I że ktoś mnie naprawdę widzi. Docenia. Wierzy.
Mam cudowne koleżanki w pracy, które potrafią mi powiedzieć: „Ty jeszcze nie wiesz, ile jesteś warta” – i ja zaczynam w to wierzyć. Bo mają rację.
Od stycznia zmieniłam też siebie od środka (i trochę od zewnątrz). Lepsze jedzenie, więcej ruchu, mniej wymówek. Ponad 10 kilo za mną, kolejne przede mną. Ale już teraz czuję się jak nowa wersja siebie – taka, co w lustrze widzi nie tylko ciało, ale i siłę, która to ciało dźwiga.
Teraz czas na mięśnie – fizyczne i te psychiczne.
Byłam ostatnio w Krakowie – pięknie, inspirująco, z fantastycznymi ludźmi. Czułam się wyróżniona, że mogłam tam być. Że ktoś mnie dostrzegł. Że ktoś powiedział: „Jesteś ważna, masz coś do powiedzenia”. I to zostanie ze mną na długo.
Dziś czuję się wdzięczna. Za to, co mam. Za rodzinę, która jest moim fundamentem. Za dzieci, które uczą mnie cierpliwości i miłości bezwarunkowej.
Za męża, który zna wszystkie moje cienie, a i tak zostaje.
Za siebie – bo wreszcie uczę się być dla siebie dobra.

I za każdą z Was – kobiety z pracy, z życia, z drogi. Za to, że we mnie wierzycie, czasem bardziej niż ja sama.
To nie zawsze jest łatwa droga. Ale jest moja. I idę nią z podniesioną głową – i z uśmiechem, bo bez żartu to jak bez kawy: da się, ale po co?